Dziś będzie niekulinarnie... jeśli macie dosyć kocich historii, to koniecznie dajcie znać.
Ale o TYM kocie muszę coś napisać...
Był sobie kot, a właściwie mały koteczek, który jakiś czas temu zawładnął naszymi sercami (moim i córki)...
Muszę przyznać że jestem bardziej psiarą niż kociarą, może dlatego że psy były w moim życiu od najwcześniejszego dzieciństwa, natomiast koty pojawiły się dopiero w dorosłym życiu:)
...i pojawił się kociak, który nas tak zauroczył, jak żaden inny wcześniej ... bo on był wyjątkowy:)
Jego historia zaczęła się w tym samym roku - tyle że jesienią- kiedy pojawiło się w moim ogrodzie 7 kotów (o których pisałam TU) .
A było tak:
W sąsiedztwie okociła się kotka - Mona (wspominałam o niej TU pisząc o Kubie). Na świat wydała trzy nieziemskiej urody kociaki (...a które kociaki nie maja nieziemskiej urody?). Była późna jesień, maluchy miały kilka tygodni i spały z matką pod gołym niebem... dwa z nich były chore.
Ludzie u których okociła się Mona, wcale nie spieszyli z pomocą zwierzakom, nie karmili ich, bo po co ... przyświecała im znana dewiza ludzi bez wyobraźni: jak koty głodne to myszy łowią, a jak są najedzone to leniwe!
Żal było patrzeć jak maluchy biegają po ruchliwym podjeździe, gdzie co chwilę wjeżdżały lub wyjeżdżały samochody... a one kryły się pod nimi uciekając przed psami... nie mogłam na to patrzeć.
Razem z koleżanką (100% kociarą!) postanowiłyśmy coś z tym zrobić... łatwo powiedzieć, ale jak połapać takie płochliwe dzikusy?
Najpierw zaczęłyśmy karmić towarzystwo, przyzwyczajać do nas, potem podawać leki ... co nie było wcale łatwe. Następnie wymogliśmy na sąsiadach, u których 'mieszkała' rodzinka kocia, żeby pozwolili nam sklecić jakieś tymczasowe lokum pod stojącą wiatą, choć pełną brudu to przynajmniej chroniącą przed deszczem. Wymościłyśmy karton styropianem, ułożyliśmy na podwyższeniu i wyszło całkiem ciepłe legowisko.
Mona była prawie oswojona, (tak nam się przynajmniej wydawało)... radośnie miauczała na nasz widok, podchodziła kiedy przynosiłyśmy jedzenie, dawała się głaskać - miałyśmy nadzieję, że nie będzie problemu z jej złapaniem. Jej dzieci natomiast na nasz widok uciekały w popłochu gdzie pieprz rośnie.
Zrobiło się bardzo zimno, zaczął padać śnieg.
Postanowiłyśmy czym prędzej przeprowadzić 'akcję' przenoszenia kociaków do suchego i w miarę ciepłego domu koleżanki (kilka ulic dalej), który nie był zamieszkały, bo czekał na remont. Dla kociaków lokum będzie wystarczająco komfortowe:)
Wcześniej przygotowałyśmy jeden z pokoi - legowiska, miseczki, jedzenie, kuwety, zamki w drzwiach...
Koleżanka podjechała samochodem z transporterkiem i łapałyśmy po jednym kociaku, które kolejno zawoziłyśmy do przygotowanego domu. Maluchy dały się jakimś cudem złapać, chociaż trwało to kilka godzin... trudniej było zwabić Monę, która widząc co się święci, stała się nieufna i nie podchodziła do nas ...ale w końcu i ją też udało się przewieźć.
Kiedy wpuściliśmy ją do swoich dzieci, była tak przestraszona i spanikowana zamknięciem, że zaczęła biegać po ścianach i suficie!!! Czegoś podobnego nie widziałam jak żyję...a już sporo widziałam i trochę żyję na tym świecie:)
Kocie maluchy schowały się w najdalszy kąt pokoju... a matka - Mona nieustannie latała z prędkością światła:)
Na drugi dzień, zupełnie nie wiem jak... ale udało się jej wydostać z domu:(
To był ułamek sekundy.... wyskoczyła z pokoju przemykając pod nogami...zupełnie nie wiem kiedy... a potem przez uchylone drzwi wybiegła na zewnątrz jak strzała. Nie doceniałyśmy jej desperacji...
Pozostały przestraszone, osamotnione i dzikie maluchy.
Mona tymczasem wróciła na swoje stare śmieci, czyli do moich sąsiadów. Wybrała wolność, która myślę była dla niej najważniejsza.
Oswajanie kocich dzieci trwało długo.
Najmniejszy - jak się później okazało kocurek- ze złamanym ogonkiem, przy pierwszym dotknięciu ręką od razu przylgnął do nas :) Pogłaskany rozpłaszczał się jak naleśnik, z błogim wyrazem pyszczka. Po kilku dniach był już nasz:)
Nazwaliśmy go Bleki. Takiego kreatywnego, miłego i wesołego pieszczoszka wcześniej nie spotkałam. Był rozbrajający!
Dwa pozostałe maluchy (Fela i Paulo) wciąż były zdystansowane i nie dawały się nawet dotknąć.
Paulo
Sporo czasu trzeba było im poświęcić....
Fela
Córka stwierdziła , że Blekiego weźmiemy do domu:)
Któregoś dnia, dzwoni do mnie koleżanka (100% kociara) i zadowolona oznajmia:
-Znalazłam dom dla jednego z kociaków!
-Cudownie, a którego? - pytam
-Wybrali Blekiego...
-Dlaczego jego? przecież on jest taki mały! ... i ma złamany ogon!...my chcieliśmy go wziąć!
-Ojej... nie wiedziałam :(
Nie będę opisywała co przeżyłyśmy...i jaka rozpacz była w domu...
... Wspominam go często, a myśląc o nim robi mi się zawsze ciepło... i smutno, że go jednak u nas nie ma.
Pozostało tylko kilka zdjęć.
Podobno w nowym domu - na drugi dzień - zrzucił ze stołu laptopa - ale niestety zostało mu to wybaczone... już miałam nadzieję że go oddadzą :))
Teraz mieszka w domu z ogrodem i jest podobno wciąż tak samo CUDOWNY!
Urocza historia. Zawsze jednak najważniejsze dla zwierzaka jest to, że znalazł dobry dom... nawet jeśli nie jest to nasz dom...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
A czy Paulo i Fela też znalazły domki?
UsuńPaulo jest w nowym domu a Fela zyskała status mieszkańca 'domu tymczasowego' i chyba tak zostanie...
Usuńpozdrawiam i życzę miłej niedzieli:)
Ja uwielbiam Twojego bloga za ciekawe przepisy, fantastyczne zdjęcia i właśnie za te kocie historie, czyta się je wspaniale :)
OdpowiedzUsuńDziEkuję i cieszę się, pozdrawiam:)
UsuńDokładnie to samo chciałam napisać; zgadzam się w 100%; Pozdrawiam serdecznie
UsuńTa "moja" kotka Córcia, też tak biegała po ścianach i sufitach! Byłam w szoku, że jest to możliwe i też mi zwiała, jak wiesz...
OdpowiedzUsuńHistoria cudna i z dobrym zakończeniem, bo przecież kociak ma dom! A urody on rzeczywiście wyjątkowej! ;-))
Tak, czytałam i zaraz przypomniałam sobie wlaśnie o Monie...a Bleki może nie tyle uroda co swoim charakterem nas rozbrajał:))))
UsuńPiękna historia prawie z cudownym zakończeniem:)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Dziękuję i pozdrawiam:)
UsuńNigdy dośc kocich historii! I weź pod uwagę, że są mniej kaloryczne niż ciasta!
OdpowiedzUsuńOri takich historii pewno masz sporo w zanadrzu...u mnie trochę skromniej ale jednak każdy zwierzak ma swoją historię :)... co do ciasta to masz rację, zdecydowanie bardziej kaloryczne:)
UsuńSama bym dla niego straciła serce... Torty, na szczęście, kręcą mnie mniej ;)
OdpowiedzUsuńsliczne te kociaki:)
OdpowiedzUsuńciacho zapowiada sie pysznie:)
Kasiu uwielbiam Twoje kocie historie, moglabym czytac je codziennie. Swoja droga zlote serce masz, Kasienko...
OdpowiedzUsuńa u mnie też czarno-biały kot (w domu) i śmietana (w torcie).
OdpowiedzUsuńOj, chyba bym nie oddała. Ja mam trudności z oddawaniem;) Ale skoro ma dobry kochający domek...Tort piękny i kuszący, na szczęście nie przepadam za słodyczami:) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńChoc kociarą nie jestem to chętnie przeczytałam opowieść o Blekim ....i chętnie też poznam przepis na ciasto zrobione przez Córę:) pozdrawiam Kasiu:)
OdpowiedzUsuńSzkoda,że Bleki nie trafił do Was, śliczny kociak. Smutno mi się zrobiło, że nie jest z Wami,ale ma dobry dom, to dobrze :).
OdpowiedzUsuńUściski Kasiu:*
Kocich historii nigdy dość!
OdpowiedzUsuńSzczególnie tych z dobrym zakończeniem:)