Kiedy, jak co dzień karmiłam bezdomną Monę, pod gałęziami rosnącego nieopodal świerku błyskały dwa światełka(!?)... maleńkie iskiereczki pojawiały się zawsze, kiedy przychodziłam z miską jedzenia. Po jakimś czasie okazało się, że światełka są oprawione w czarne futerko, mało tego - mają dalszy ciąg w kształcie wychudzonego kociaka... zabiedzony, z przetrąconym biodrem wyglądał po prostu nędznie :( Kot był przestraszony i dziki... Schemat był zawsze taki sam: najpierw najadała się Mona, ja oddalałam się (ale obserwowałam...), wtedy resztę michy pożerał koślawy chudziak. Po pewnym czasie kociak zaprzyjaźnił się najpierw z Moną. Naśladując ją, zaczął niepewnie ale z nieskrywana ciekawością, podchodzić do karmiących go rąk nawiedzonych zbawicielek stworzeń wszelakich:)) Okazał się wyjątkowo przymilnym i łagodnym zwierzakiem. Zdobyłam jego zaufanie, przez co mogłam bez kłopotu odżywiać wątłe, kuśtykające futerko, czasem zaaplikować coś na insekty lub na katar...
Kot miał swoje 'legowisko' na ziemi, pod nisko zwisającymi gałęziami świerku. Tam spał i przebywał w czasie deszczu. Czarnego futrzaka nie widać było spod gałęzi, tym samym zdołał się uchować i nie uległ wolno biegającym psom, które węszyły tam nie jednokrotnie.
Nastała mało przyjazna dla bezdomnych czworonogów, zimna i mokra jesień... zaraz potem spadł śnieg...
Tamtego wieczora wracałam z apteki, padał deszcz ze śniegiem... było wyjątkowo zimno i nieprzyjemnie (mówiąc oględnie)...
Dochodząc do furtki, zauważyłam czarną przemoczoną kocią postać... serce mi zamarło, przecież nie moge wziąć następnego kota!!!! ...nie, nie mogę... otworzyłam bramkę, zamknęłam... a żałośnie miauczący kot stał w bezruchu... weszłam do domu... zza zamykanych drzwi zerknęłam... może poszedł?
Za chwilę z przemokniętym futrem pod pachą wspinałam się po schodach na poddasze do pracowni... niech się wysuszy, niech się naje, ogrzeje i przeczeka... miał zostać tylko na chwilę... okazało się że to mało luksusowe miejsce szybko zaakceptował i przez pierwsze dni w ogóle nie wychodził z domu. Siedział w pobliżu pieca i spał.
Kuba przyjął status domownika:)) Zamieszkał w otoczeniu sztalug i walających się dookoła tubek z farbami... nie jest to może najlepsze miejsce dla kota arystokraty, jakim próbuje być:)), ale Kuba bardzo je polubił a my polubiliśmy jego.
Obrósł w futro i stał się dorodnym kocurem, ma psi charakter i niepohamowany apetyt... chyba nadrabia chude miesiące swojego nieciekawego dzieciństwa:)
Ciasto na imieniny syna, jako że lubi wszystko co z kokosem, to oczywiście kokosowe:)
Można to ciasto upiec jako tort w okrągłej formie lub kwadratowej. Smakuje bardzo kokosowo, jest eleganckie, lekkie i słodkie:), nam bardzo przypadło do gustu.
Polecam!
CIASTO KOKOSOWE
/forma 26x26cm lub tortownica o śr 28cm/
ciasto:
* 200g miękkiego masła
* 150g cukru
* 6 jaj
* 1, 5 łyżeczki proszku do pieczenia
* cukier waniliowy
* 150g mąki
* 100g wiórków kokosowych
krem:
* 500ml śmietanki 30%
* 150g wiórków kokosowych
* 1 szklanka mleka
* 2 łyżki cukru pudru + 1 łyżka cukru z wanilią
* mały słoik dżemu z czarnej porzeczki lub malinowego (ważne: kwaśnego!)
na wierzch:
* płatki migdałowe lekko podprażone na suchej patelni
Oddzielamy żółtka od białek, z których ubijamy pianę. W misce miksera umieścić masło w kawałkach, wsypać cukier i włączyć mikser. Dodawać po jednym żółtku, wszystko powinno utrzeć się na gładką masę. Dosypać po trochę mąkę z proszkiem do pieczenia i na wolnych obrotach miksować. Wsypać wiórki kokosowe i wymieszać, na końcu połączyć delikatnie z pianą z białek.
Formę wysmarować tłuszczem i wysypać bułką tartą. Przełożyć ciasto i upiec w temp. 180stC przez ok 35 minut.
Wystudzić, przepołowić na dwie części.
W garnuszku podgrzać mleko z wiórkami kokosowymi, gotować ciągle mieszając aż odparuje mleko.
Zdjąć z ognia i wystudzić.
Ubić śmietanę na sztywno, na końcu dodać cukier. Dodać do wystudzonych wiórków 2 łyżki śmietany i energicznie wymieszać, dodać resztę śmietany i teraz już delikatnie połączyć.
Spód ciasta posmarować kwaśnym dżemem, potem połową kremu kokosowego. Przykryć wierzchnim plackiem, posmarować resztą kremu, obsypać płatkami migdałów. Schłodzić przez co najmniej 1 godzinę w lodówce.
Smacznego!
*
Więcej psich i kocich historii poproszę!
OdpowiedzUsuńCiasto raczej nie dla mnie, bo kokosowy smak i ja to nie ta bajka, ale... wyobraziłam je sobie jako piękny tort i... akceptuję!
Aniu da się zrobić:)))... ja tez nie należe do tych co to bez kokosu żyć nie mogą, ale... ciasto mi smakuje:)
OdpowiedzUsuńKasiu masz wielkie serce dla zwierząt i pewnie dla ludzi...ciasto wygląda bardzo elegancko, mam sporo kokosu wiec chetnie sprobuje.
OdpowiedzUsuńbijana dziękuję... ciekawa jestem jak Ci będzie smakowało, pozdrawiam niedzielnie:)
OdpowiedzUsuńKasiu zawsze jak czytam takie opowieści to mi się płakać chce.
OdpowiedzUsuńPrzecież te biedne bezdomne stworzenia musiały skądś się wziąć!
Masz złote serce.
Pozdrawiam Cię serdecznie,
e.
Piękna historia Kuby, jak dobrze,że znalazł miejsce w tak pełnym ciepła domu. Sliczny kot .:)
OdpowiedzUsuńA ciasto piękne, wspaniale wygląda, kokos także lubię ,więc moge podać dłoń Twojemu synowi.:)
Pozdrowienia:*
Miałam kota strasznie podobnego do Kuby. :-) Ciasto super. Uwielbiam kokos.
OdpowiedzUsuńPiękna historia! Zawsze twierdzę, że nawet kot musi mieć chociaż trochę szczęścia w życiu. Kuba ma go mnóstwo! :-))
OdpowiedzUsuńDziękuję za kolejny pyszny przepis :-) Niewątpliwie wypróbuję, bo uwielbiam kokos
Piękna historia. A ciasto wygląda pysznie!
OdpowiedzUsuńPiękna, wzruszająca historia,wielkie,otwarte serce i pyszne ciacho.Pozdrawiam..
OdpowiedzUsuńI zapomniałam dodać,że zwierzaki są prześliczne i kochane.
OdpowiedzUsuńHistoria z gatunku niesamowitych, a jednak takie sytuacje nadal się zdarzają...niezwykłe. Piękny masz zwierzyniec :-)
OdpowiedzUsuńCiasto też niczego sobie zresztą!
mmm... to ciacho wyglada super i pewnie smakuje pyszniasto:)
OdpowiedzUsuńladny kociak z tego Kuby:)
A to Ci historia...:) Bo Ty dobre i ogromne serce masz, Kass! Kuba mi się podoba, ale.. ciasto jeszcze bardziej:) Uściski Synowi Panu serdecznie Imieninowe:)
OdpowiedzUsuńDzisiaj rano, widząc zmarznięte futro na kawałku kartonu, powtarzałam to samo. Przecież nie mogę wziąć kolejnego kota! Póki co zrobiłam mu cieplejszy domek i wierzę, że i jego historia skończy się dobrze.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie:)
Dziękuję za miłe słowa... nie macie pojęcia jak podnoszą na duchu i sprawiają że świat wydaje się lepszy:)
OdpowiedzUsuńKonwalie w kuchni - ja też mam taką nadzieję, chociaż z doświadczenia wiem, że tej nadziei muszę zawsze dopomóc:)
Pozdrawiam Was serdecznie i słonecznie, wszak piękną mamy jesień:)))
Kass, dzięki takim ludziom jak TY wierzę, że warto pomagać tej nadziei,
OdpowiedzUsuńnawet kosztem kilku przepłakanych wieczorów. Dziękuję, że jesteś!
nie moglam sie powstrzymac i zrobilam kolejne casto wg Twojego przepisu
OdpowiedzUsuńrewelacja! ale dopiero nastepnego dnia, kiedy ciasto przejdzie kremem i dzemem pycha!
a takie same dwie historie biegaja pod moim dachem:)
Konwalie... - cóż znaczy kilka nieprzespanych nocy, kiedy życie zwierza jest uratowane?:)
OdpowiedzUsuńAnonim... cieszę się że Tobie też przypadło do gustu, i masz rację że na drugi dzień jest dużo lepsze:)
U mnie takich historii biega więcej, budujące że jest tyle wrażliwych ludzi, pozdrawiam ciepło i jesiennie:)
Kasiu z wyglądu przypomina mi Panią Walewską ....a tu takie kokosowe przyjemności:). zapiszę przepis bo ja też kokos lubie:)
OdpowiedzUsuńWpadłam na kawałek kokosowego, mogę?! To wezmę dwa kawałki :-)))
OdpowiedzUsuńPozdrowienia dla Kuby.